Adam Koczorowski
Oczami „żółtodzioba”
W czwartkowe popołudnie wyruszyliśmy z Łodzi do Korbielowa. Byłem lekko podekscytowany, bo to pierwszy zlot motocyklowy, w którym miałem wziąć udział i do tego z tak wspaniałą maszyną jaką jest KS 750. Po perypetiach spowodowanych potężnymi korkami w okolicach Częstochowy, w późnopopołudniowych godzinach dotarliśmy do Korbielowa. Na parkingu przed hotelem stało już kilka motocykli. Po chwili także nasz dołączył do szeregu. Zbliżała się dwudziesta, a i maszyn było już blisko dwie dziesiątki. Zaiste, imponujący widok, a przecież dojadą jeszcze kolejne.
Dość późnym wieczorem skończyło się spotkanie integracyjne. Nie mogło trwać zbyt długo, bo rano, o dziewiątej, zamierzaliśmy wyruszyć w trasę.
Dziwne, ale wszyscy stawili się punktualnie o wyznaczonej porze, gotowi do jazdy. Było dwadzieścia sześć maszyn. Maciej Stapf, organizator, dokonał krótkiej odprawy informacyjnej i przypomniał zasady poruszania się w kolumnie; zwrócił także uwagę na specyfikę jazdy motocyklem z wózkiem w terenie.
Wszystkie silniki odpaliły i ruszyliśmy.
Po kilku kilometrach jazdy po asfalcie skręciliśmy w las i drogą przeznaczoną do zrywki drewna ostro pięliśmy się na szczyt stromizny. Targały mną emocje, jak dam sobie radę w terenie? Wszak wiedziałem, że moje doświadczenie było nader mizerne, ograniczało się do przejechania może piętnastu kilometrów po szosie. I nagle okazało się, że będę musiał przejść bardzo przyspieszony kurs górskiej jazdy terenowej. Stres nowicjusza był tym większy, że miałem świadomość obecności Tadeusza — siedział w koszu i, jak znam życie, na pewno wychwytywał każdy mój błąd.
Droga była kamienista i pełna błotnistych zagłębień. Ponieważ jechaliśmy pod koniec kolumny, miałem dobrą możliwość obserwowania sposobów pokonywania przeszkód przez poprzedzających nas kierowców. Szczególnie utrudniało jazdę forsowanie skośnych progów, służących do zatrzymywania i kierowania wody deszczowej na pobocze.
Na skutek wytężonej pracy ramion, zaczynałem odczuwać w barkach lekki ból. Sytuacja poprawiła się, gdy na jednym z postojów Tadeusz podpowiedział, abym lżej, nie tak kurczowo, trzymał kierownicę. Radził: — Pozwól motocyklowi częściowo samodzielnie wybierać drogę. Nie walcz, a współpracuj. Oczywiście przy pełnej koncentracji i gotowości do zaciśnięcia dłoni na kierownicy.
Teren okazał się naprawdę trudny. Tak oceniałem, mimo że brakowało mi jakiegokolwiek doświadczenia w tym zakresie. Tadeusz zgodził się za mną, twierdząc że droga w osiemdziesięciu procentach odpowiada przeciętnym, tak dobrze mu znanym, szlakom w Pirenejach. Dodał, że w Polsce nigdy nie jechał w tak trudnym, a jednocześnie pięknym terenie.
Wszystkie motocykle dzielnie pokonywały przeszkody. Niestety, nas w pewnej chwili opuściło szczęście. Motocykl zaczął dymić z tłumika, silnik stawał się coraz słabszy.
Zatrzymaliśmy się, a z nami pozostał Maciej. Diagnoza: padł iskrownik. Dobrze, że mieliśmy zapasowy! W kilka minut dokonałem wymiany. Odpaliłem, ale nadal coś było nie w porządku. Na wysokich obrotach silnik pracował w miarę dobrze, ale wolnych nie miał wcale. Wykręciłem świece. Elektrody w obu pokrywała warstwa sadzy. Wymieniłem na nowe, z ustawioną przerwą 0,4 mm. Uruchomiłem motocykl i przez chwilę niby wszystko było dobrze, jednak po kilku sekundach gubił wolne obroty. Zwolniliśmy Macieja z obowiązku towarzyszenia nam i zasobni w informację, którędy należy jechać dalej, zostaliśmy sami.
Dookoła błoga cisza. Przed nami bardzo stromy podjazd. Chłopaki pojechali objazdem, umożliwiającym ominięcie stromizny. Nagle, na górze pojawił się ciężki traktor i zaczął zjeżdżać, ciągnąc kilka wielkich pni, które przemieszczały się po całej szerokości drogi. Pełni obaw patrzyliśmy, jak kierowca nas ominie. Okazało się, że był doświadczony, bo skrajna kłoda, bez problemu, przesunęła się w odległości metra od nas.
Nasze możliwości diagnostyczne powoli się wyczerpywały. Wykręciłem świece. Obraz elektrod był podobny do tych w poprzednich świecach. By nieco ochłonąć, zjedliśmy mały posiłek.
W pewnym momencie Tadeusz zapytał w jakiej pozycji jest dźwignia ssania? Pochyliłem się i stwierdziłem, że była ustawiona na pełne ssanie.
Czyżbyśmy odkryli przyczynę?
Wkręciłem świece i kolejny raz odpaliłem silnik. Ten, po kilku nierównych taktach zaczął radośnie wkręcać się na obroty. Były także wolne obroty. Postanowiliśmy pokonać stromiznę i za trzecią próbą udało się.
Mieliśmy nadzieję, że dobrze zrozumieliśmy wskazówki Macieja i niebawem dotrzemy do grupy. Po ponad dwudziestu minutach dogoniliśmy resztę motocykli. Przez kilka minut filmowaliśmy i robiliśmy zdjęcia, aż Łukasz Wyra dał sygnał do powrotu. Zjeżdżaliśmy tą samą drogą. Nabrałem przekonania, że bardziej podoba mi się jazda do góry, niż w dół.
Na dole odliczyły się wszystkie motocykle i udaliśmy się do miejscowej remizy Ochotniczej Straży Pożarnej, mieszczącej całkiem małe „Muzeum Motóra”. Nie, to nie błąd! Tak nazywa się to muzeum. Znajduje się tam kilka motocykli polskiej produkcji. Opiekujący się eksponatami ludzie okazali się bardzo sympatyczni i gościnni. Podjęli nas pyszną szarlotką i innymi smakołykami, nie brakło też herbaty i kawy. Myślę, że to wszystko w znacznej mierze zasługa Macieja, którego miejscowi witali jak oczekiwanego przyjaciela.
Tego dnia pojechaliśmy jeszcze do Żywca, z zamiarem odwiedzenie miejscowego Muzeum Browaru. Przewodnik bardzo ciekawie opowiedział historię browarnictwa na tle historii browaru żywieckiego. Odbyła się także, oczywiście w niewielkich ilościach, degustacja piwa.
Po powrocie do hotelu, przy ognisku w kurnej chacie, w licznych podgrupach toczyły się wielogodzinne rozmowy.
Ranek kolejnego dnia przywitał nas słoneczną pogodą. Po śniadaniu zliczyliśmy wszystkie motocykle i okazało się, że nadal jest ich dwadzieścia sześć! Tradycyjnie już, o dziewiątej, wyjechaliśmy w trasę.
Plan na ten dzień nie przewidywał żadnych jazd terenowych. Dobrymi, asfaltowymi drogami dotarliśmy do Węgierskiej Górki. Znajduje się tu system polskich bunkrów, które w 1939 roku miały zabezpieczyć część południowej granicy. Oglądaliśmy budowle dokończone i takie, których budowę przerwano. Rzecz sama w sobie jest ciekawa ale można jednak stwierdzić, że w różnym wariancie i w różnej skali jest uderzające podobieństwo do niemieckich umocnień MRU, Wilczego Szańca, radzieckiej Linii Mołotowa czy francuskiej Linii Maginota. Ich wspólną cechą jest to, że nigdy nie spełniły oczekiwań ich twórców. Albo nie zostały do końca zbudowane zgodnie z planami, albo nieprzyjaciel nie chciał dostosować się do przewidywań strategów i zwyczajnie „olewał” umocnienia, obchodząc je szerokim łukiem.
Po obejrzeniu umocnień i zjedzeniu posiłku w postaci przygotowanej przez opiekujących się jednym z bunkrów grochówki, ruszyliśmy na Słowację, w kierunku miejscowości Orawski Podzamok (Orawskie Podzamcze). Niestety, ale niedaleko celu zamontowany w naszym motocyklu iskrownik odmówił współpracy. Musiałem wymienić go na inny. Owszem, dojechaliśmy do celu, ale nie byłem usatysfakcjonowany jakością pracy silnika. Dlatego, gdy inni poszli zwiedzać malowniczo płożony, górujący nad miasteczkiem zamek, rozpocząłem grzebaninę z iskrownikami. W końcu udało się uzyskać stan, który jak oceniałem, pozwalał myśleć o bezproblemowym powrocie do Korbielowa.
Na parkingu, gdzie przebywała cała grupa, trwały przygotowania do powrotu. Po konsultacji z Maćkiem zdecydowaliśmy, że w towarzystwie Jurka Dzika i Wojtka Orzechowskiego ruszymy natychmiast do hotelu. Żegnała nas piękna słoneczna pogoda. Wojtek, jadący na szpicy naszej maleńkiej kolumienki, trzymał dobre, równe tempo. Osłonę tylną stanowił Jurek wraz siedzącym w koszu i uzbrojonym po zęby Ryszardem.
Po piętnastu kilometrach pogoda zaczęła gwałtownie się zmieniać. Zerwał się bardzo mocny wiatr, nawiewający z pól drobny piasek. Temperatura raptownie spadła i pojawiła się mgła, która przerodziła się w drobną mżawkę. Im wyżej, czyli im bliżej granicy, stawało się coraz zimniej. Byłem ubrany w kurtkę wodoodporną i zwyczajne dżinsy. Po kilku minutach ostre jak igły kropelki kąsały moje nogi. Postanowiłem nie zatrzymywać się, tym bardziej że między wzgórzami w oddali widziałem ciężkie, granatowe chmury. Liczyłem, że będziemy mieć szczęście i do hotelu dotrzemy przed spodziewaną ulewą. I dotarliśmy. Po około półgodzinie, mniejszymi i większymi grupami, zaczęli pojawiać się pozostali uczestnicy zlotu.
Niektórzy natychmiast przystąpili do pakowanie motocykli, aby nazajutrz móc wcześnie wyruszyć do domu. Ja postanowiłem przełożyć pakowanie na rano, a zyskany czas poświęcić na obserwowanie różnych, często bardzo zmyślnych metod pakowania i transportowania motocykli.
Rozładunek
Załadunek
Wieczorem znów prowadziliśmy rozmowy, które chyba nigdy nie będą miały końca. Rano sprawnie zapakowałem motocykl i bez przeszkód, bez korków, dotarliśmy do Łodzi.
Wielka jest moja satysfakcja z udziału w zlocie. Zdobyłem mnóstwo doświadczenia. Moja jazda z każdym kilometrem była swobodniejsza, dostarczała coraz więcej przyjemności. Nawet urwania lewego podnóżka kierowcy nie potraktowałem jak katastrofy. Ponieważ nikt nie zniszczył żadnej części, przynajmniej ja zadbałem o zwiększenie obrotu naszej firmy.
Wielką frajdą było zobaczenie w jednym miejscu tylu wspaniałych maszyn. I to nie wystawionych na pokaz, jak eksponaty muzealne, ale żywych, świetnie sprawdzających się w akcji.
Tadeusz Pawlak
Trzeci Zlot Właścicieli Motocykli BMW R75 i Zündapp KS 750 Oczami„weterana”
W Korbielowie Adam umościł się w koszu, a ja zająłem miejsce kierowcy. Miała to być próba potwierdzająca moją zdolność do prowadzenia motocykla. Pojechaliśmy w stronę byłego przejścia granicznego i z powrotem. Niestety, przejażdżka udowodniła, że mimo trwającej bardzo intensywnej rehabilitacji, moje nogi nadal nie są na tyle sprawne, abym mógł bezpiecznie poruszać się motocyklem po drogach publicznych. Moja niesprawność stanowiłaby zagrożenie zarówno dla mnie, jak i dla innych uczestników ruchu drogowego. I tak, po raz pierwszy w życiu, zmuszony zostałem do odbycia jazd zlotowych w koszu. No cóż, może dzięki temu będę miał inne spojrzenie na niektóre sprawy.
Spod hotelu ruszyliśmy w objazd. Po paru kilometrach zjechaliśmy z asfaltu na dość kamienistą dróżkę. Zauważyłem że Adam, mimo braku doświadczenia, radzi sobie całkiem dobrze. Tylko kilka razy udzieliłem mu niewielkich wskazówek, które, jak później mi powiedział, znakomicie pozwoliły w przyspieszonym tempie udoskonalić technikę jazdy w górskim terenie.
Trasa bardzo przypominała mi szlaki, tak dobrze poznane podczas dziesiątek pirenejskich rajz. Praktycznie cały czas jechaliśmy po pokrytej mniejszymi i większymi kamieniami drodze. Po raz pierwszy w Polsce widziałem taką trasę. Jeśli dodać jeszcze kilka większych kamieni czy też głazów, mielibyśmy Pireneje jak się patrzy.
Oceniłem, że przy tej ilości jadących motocykli, wszystko odbywało się bardzo sprawnie. Cała kawalkada, bez zbędnych spowolnień, sprawnie pięła się ku szczytowi góry.
Przytrafia nam się mała przygoda. Silnik motocykla nie ciągnął, ale za to intensywnie dymił z tłumika. Adam wykręcił świece, były bardzo okopcone. Wymienił iskrownik, ale silnik nadal nie chciał prawidłowo pracować. Świece, choć przecież nowe, po wykręceniu były tak samo pokryte sadzą. Nasze pomysły wyczerpały się. Chwilowo odpuściliśmy temat i ucięliśmy sobie pogawędkę o niczym. W pewnej chwili przypomniałem sobie, że kiedyś, przed laty, miałem podobny problem. Zapytałem Adama czy ssanie jest na pewno wyłączone. Schylił się, by sprawdzić i po chwili, z szerokim uśmiechem stwierdził, że wręcz przeciwnie. Ssanie było włączone. Po ustawieniu dźwigienki w pozycji Betrieb silnik zaczął pracować prawidłowo. Byłem wściekły na siebie, że nie od razu postawiłem prawidłową diagnozę.
Niebawem dołączyliśmy do grupy, by po chwili ruszyć w drogę powrotną. Adam stwierdził, że zaczyna mu się podobać, a mnie to wyznanie bardzo ucieszyło.
Zjechaliśmy do asfaltowej drogi. Gładkość jezdni, a co za tym idzie, równa jazda, okazały się szokujące. Jazda po wyboistej drodze, była dla mnie, siedzącego w koszu, szczególnie przykrym doświadczeniem. Chore nogi podskakiwały na każdej dziurze i boleśnie tłukły się o boki wózka. Pomagało tylko mocne zapieranie się o podłogę kosza, ale nie zawsze wystarczyło mi refleksu, a także i siły, aby w odpowiednim momencie tak postępować. Żartując sobie, choć niemal przez łzy, stwierdziłem, że takiego masażu, takiej tortury nie stosuje wobec moich nóg opiekujący się mną fizjoterapeuta.
Wieczorem spotkaliśmy się przy ognisku rozpalonym w zadaszonym pomieszczeniu. Unoszący się dym, chwilami bywał dokuczliwy, ale zastosowane oddymiacze znakomicie poprawiły komfort przebywania w izbie. Atmosfera stawała się coraz swobodniejsza.
Docierały do mnie opinie niektórych uczestników, że tym razem Łukasz i Maciek przesadzili ze stopniem trudności, że wystarczyłoby przecież pojeździć po górskich, ale asfaltowych drogach, że dzisiejsza trasa była mordercza dla motocykli i w ogóle szkoda naszych pojazdów. Zresztą uczestnicy też mocno odczuli fizycznie trudy. Pewnie znajdą się tacy, którzy w przyszłości raczej nie będę skłonni pisać się na podobną imprezę.
A przecież przed wyruszeniem w trasę, Maciek w krótkiej mowie zapowiedział, że tym razem jazda będzie polegała na znacznym wykorzystaniu możliwości konstrukcyjnych naszych motocykli. I tak było.
Narzekającym mogę tylko powiedzieć: Dziękujcie Maćkowi i Łukaszowi za takie przygotowanie trasy. Wątpię, czy zdarzy się jeszcze w Polsce okazja do odbycia tak trudnej jazdy w tak pięknym i naturalnym terenie. Uczestniczyliście w czymś wyjątkowym. Jestem pewien, że w krótkim czasie ten zlot stanie się legendą. I będziecie dumni, że możecie go wspominać i chwalić się, że braliście w nim udział.
Następny dzień to wycieczka w rejon Węgierskiej Górki i oglądanie umocnień, a potem skok na Słowację. W drodze do Orawskiego Podzamcza spotkała mnie i Adama przykra niespodzianka. Iskrownik zamontowany w naszym KS 750, odmówił współpracy. Całe szczęście, że mieliśmy zapasowy i po kilku minutach mogliśmy jechać dalej. Adam stwierdził, że z nowym iskrownikiem motocykl ma mniejszą moc. Dlatego, gdy inni poszli zwiedzać, my pozostaliśmy przy motocyklu. Po kilku zabiegach Adam stwierdził, że jest pewien, iż bez problemu dotrzemy do Korbielowa. I tak też się stało.
Kilka refleksji na temat mechanizmów motocykli uczestniczących w zlocie. Pierwsza i najważniejsza — wszystkie pojazdy o własnych siłach pokonały zlotowe trasy! Druga, to jawna autoreklama. Ponad trzydzieści procent motocykli miało wyremontowane u nas podzespoły, czyli silniki, skrzynie biegów, przekładnie główne itd.
Jeszcze jedno, nie wiem czy traktować to w kategorii naszych osiągnięć i być zadowolonym czy być wściekłym na naszych klientów, a zarazem przyjaciół. Przytoczę fragmenty trzech rozmów, odbytych w pierwszy wieczór po jeździe terenowej:
— Tadeusz, pamiętasz, robiliście mi motocykl ponad pięć lat temu. Do przyjazdu tutaj przejechałem około dziesięciu kilometrów. I patrz, wszystko działa po dzisiejszej jeździe.
— Tadziu, wiesz trochę się bałem dzisiejszej jazdy, bo do tej chwili przejechałem niewiele ponad sto kilometrów. Jedno muszę powiedzieć, motocykl ciągnie jak szalony.
— Jestem bardzo zadowolony, bo wiesz, zdążyłem tylko wrzucić silnik, skrzynię i dokończyć motocykl. Do chwili obecnej przejechałem tyle co dokoła komina.
Taka ostra jazda w terenie bez dotarcia silnika jest normalnie zabójcza dla jego trwałości. To, że wytrzymały, świadczy dobrze o jakości naszych części i o naszej pracy. Mam nadzieję, że przy normalnej eksploatacji silniki będą długo i dobrze służyły ich właścicielom. Przypuszczam, że w innych motocyklach znajdowały się także nasze części.
W rozmowach bardzo często i mocno podkreślam, że w mechanizmach nie wolno iść na kompromisy. Wszelkie wątpliwości co do stanu technicznego jakiejkolwiek części muszą przemawiać za jej wymianą. Innym daje dobre rady a sam jak postępuję? Już następnego dnia po przyjeździe do Łodzi, Adam rozebrał oba iskrowniki. Co się okazało? Pan Pawlak jest także miłośnikiem oryginalnego złomu. To jest silniejsze od rozsądnego myślenia. Złom w myślach jego właściciela nabiera szczególnej wartości. Tak było i u mnie. W osiach wirników były wykonane różne otwory pod kołki ustalające położenie przyspieszacza zapłonu. Wirniki były rozmagnesowane. Rozdzielacze zapłonu były popękane lub wykruszone. Cewki zapłonowe czas świetności miały już za sobą. Wszystko to powinno być dawno wymienione. Tym bardziej, że już podczas I Zlotu(MRU) miałem kłopoty z iskrownikiem. Ze znanych, zdrowotnych, powodów nie miałem czasu zająć się motocyklem. Brak dbałości odbił się mechaniczną czkawką.
Ogólnie rzecz biorąc byłem bardzo zadowolony ze sprawowania się motocykli, którym życie w znacznej mierze przywraca, a z powodów rodzinnych niemogący wziąć udziału w zlocie, mój wspólnik i przyjaciel Ryszard Glen.
Teraz uwaga. To nie jest żart! Każdy właściciel Zündappa KS 750, w którym zamontowano części wyprodukowane w naszej firmie, może być pewien, że są to części oryginalne. Przed niemal trzydziestoma laty założyliśmy z Hansem Peterem Hommesem spółkę, mającą, między innymi, produkować części do zabytkowych motocykli. Po kilku latach przekształciliśmy się w dwie niezależne firmy, ale w dalszym ciągu produkujące także dla Petera Hommesa.
Aha, zapomniałbym — od 1999 roku Hans Peter Hommes jest właścicielem nazwy Zündapp i jego logo.
Na koniec.
Panie i Panowie, kaski z głów przed Maciejem Stapfem i Łukaszem Wyrą! Niech im się chce jak najdłużej chcieć organizować takie zloty!